Archiwum bloga

niedziela, 26 sierpnia 2012

Trzeci

               Słabość. Ludzka słabość, blada, wątła, dogorywająca. Jak mógł pozostać sobą, uwięzony w umierającym ciele?
              Kiedyś już uciekał, dwa lata temu. W zimną noc, bardzo podobną do tej, biegł wzdłuż brzegu Tamizy po tym, jak w szpitalu powiedziano mu, że nie mogli nic zrobić. Jego wspomnienia były zamazane. Przez łzy pamiętał jedynie, że nie miał przy sobie nic oraz nie było miejsca, w które mógłby się udać. Wuj George żył i miał się dobrze, a on, siedemnastolatek nie miał przed sobą przyszłości.
              Jednak tym razem było inaczej. Chociaż podobnie, jak dwa lata temu, szedł szybko, jak tylko mógł, wlokąc ze sobą ciężką walizkę, a w dłoni ściskając bilety na samolot. Obyło się bez wpadania na ludzi, wychodzących z teatrów, restauracji i sal koncertowych ulokowanych nad brzegiem rzeki. Tym razem wiedział, gdzie idzie i jaki konkretnie jest jego cel.
              Był już w połowie drogi na lotnisko.W blasku świateł zapalonych na nadrzecznych drzewach cień przed nim podzielił się na kilkanaście niebieskawych fragmentów. Potem stopniowo zaczął łączyć się w czarną plamę o jego kształcie i wyginać w stronę światła. Idąc, powietrze wciągnął w płuca najgłębiej jak mógł. Czuł jak chłód wnika w jego krew, choć w częsci usuwając gorąco i ból ze zmęczonej głowy. Nie przyniosło to uczucia oszałamiającej lekkości i siły, jak kiedyś, ale ten strawiony do szpiku kości tęsknotą chłopak poczuł się lepiej.
              Mógł jechać taksówką. Ale chciał pożegnać się ze swym domem, w którym wszystko się zaczeło oraz wszystko skończyło. Bo wątpił, że kiedykolwiek tam wróci.
             Dotarł na miejsce. Wyczuł łoskot startujących samolotów i puls jego miasta. Sprawdzono jego bagaż. Ważył tyle, ile powinien. Stawił się również na odprawę paszportową. Kolejka posunęła się. Nadeszła jego kolej. Otworzył nagle oczy, ale nie ruszył się z miejsca. Jego myśli wciąż były zaplątane. Nie funkcjonował prawidłowo. Stał się robotem. Bez emocji i bez wzruszeń. Cena była sroga. Chwilami nie tęsknił tak bardzo. Jednak zawsze końcowo przychodził takie moment, w którym zwalało się na niego wszystko. Ból, cierpienie, strata. Tak łatwo byłoby się zagubić... po prostu zatonąć w śmierci.Ten moment nadszedł właśnie wtedy.
            Ale to dlatego uciekał. Dlatego rzucił pracę i naładował całą walizkę przyborami do malowania. Żeby móc zostawić wszystko i wyjechać. Tam, gdzie nie będzie widział go za każdym rogiem i nie będzie miał wrażenia, że ktoś na niego patrze. Każdego wieczora zaśnie spokojnie, nie dławiąc się szlochem.
            Złapał za torbę, by upewnić się, że bezpiecznie wisi na ramieniu i zerwał się z miejsca. Nie zawracał sobie głowy patrzeniem pod nogi, lub sprawdzaniem czy ktoś przyszedł go pożegnać. Nikogo nie obchodził na tyle, by przyjść na odlot samolotu o trzeciej w nocy.
           Kiedy samolot wystartował, nie przestawał wyglądać przez małe okienko. Chociaż nie widział za wiele, radował się swoją pewnością siebie. Już był wolny, już był tym, kim był. Nie musiał upaść tej nocy.
          Dojrzał rozświetlony obszar i odwrócił się instynktownie, wiedząc, co zobaczy. Wieża Eiffla jaśniała w mroku. Kiedy ją ujrzał, w piersi zabrakło mu tchu. Budowna powalała majestatem i dawała nadzieję, na lepsze jutro.
           Dopiero w mieście miłości zdał sobie sprawę, że nie wie dokąd pójść. Przez resztę nocy siedział na brzegu fontanny, podwijając rękawy koszuli i przyglądając się wybijającej w górę wodzie.
           Wrzucił monetę dziesięciopensową do wody. Potem wyciągnął sobie herbatnika z paczki i go zjadł. Westchnął jeszcze przeciągle i zamknął oczy, zasypiając na granitowym murku.
            Cokolwiek go czekało, dobrego czy złego, cudownie będzie tego doświadczyć.